Sztukateria gipsowa w bibliotece

Mistrz z Ruśca i Dwie Siostry z Gipsu

W niewielkiej, malowniczej miejscowości Rusiec, pod kodem pocztowym 05-830, w domu z małym, nieco zakurzonym warsztatem na tyłach, mieszkał człowiek-legenda. Przynajmniej dla tych, którzy cenili sobie kunszt, tradycję i piękno zaklęte w gipsie. Nazywał się Pan Rozeta i, jak na ironię, jego nazwisko idealnie opisywało jego życiową pasję i profesję. Był sztukatorem starej daty, a jego spracowane dłonie potrafiły wyczarować z bezkształtnej masy gipsowej prawdziwe dzieła sztuki. Warsztat Pana Rozety pachniał w sposób nie do podrobienia – mieszanką wilgotnego gipsu, kurzu, terpentyny i gorącej herbaty, którą zawsze parzył w wysłużonym czajniku.

Pewnego wtorkowego poranka, gdy słońce leniwie prześlizgiwało się przez zakurzone szyby warsztatu, telefon stacjonarny zadzwonił ostro, przerywając ciszę. Pan Rozeta, który akurat z pietyzmem oczyszczał starą formę, otarł dłonie o fartuch i podszedł do aparatu.

– Słucham, Rozeta – rzucił krótko, swoim zwyczajem.

W słuchawce odezwał się spokojny, kulturalny głos. Dzwonił pewien mężczyzna z Konstancina, który właśnie kończył renowację swojej przedwojennej willi. Usłyszał o Panu Rozecie od architekta, który określił go mianem „ostatniego takiego fachowca w promieniu stu kilometrów”. Klient potrzebował dwóch rozet sufitowych. Nie byle jakich. Miały być duszą dwóch najważniejszych pomieszczeń – salonu i głównej sypialni.

Pan Rozeta słuchał w skupieniu, a w jego oczach zapalił się błysk artystycznego wyzwania. Konstancin. Piękna willa. Dwie rozety, które miały być „siostrami” – różniącymi się, ale pochodzącymi z tej samej, szlachetnej rodziny. Umówili się na spotkanie, a już kilka dni później Pan Rozeta, ze swoim starym notesem i ołówkiem za uchem, stał w progach imponującej, jasnej willi.

Po długiej rozmowie z właścicielem i dokładnym obejrzeniu wnętrz, w głowie Pana Rozety zaczął klarować się projekt. Te dwie rozety miały opowiadać historię.

Pierwsza rozeta, przeznaczona do przestronnego, wysokiego na cztery metry salonu, miała być kwintesencją klasycznej elegancji. Pan Rozeta zaprojektował ją jako bogatą, wielowarstwową kompozycję. Jej serce stanowił niewielki, wypukły pąk róży, z którego promieniście rozchodziły się delikatne, stylizowane liście akantu. Każdy liść był misternie wyrzeźbiony, z widocznym unerwieniem, jakby zastygł w ruchu, targany lekkim wiatrem. Tę centralną część otaczał subtelny, perełkowy sznur, a za nim biegł główny, najbardziej ozdobny wieniec. Składał się on z czterech symetrycznie rozmieszczonych kartuszy, połączonych ze sobą girlandami pełnymi drobnych kwiatów i owoców. Całość miała średnicę stu dwudziestu centymetrów i była zaprojektowana tak, by gra światła i cienia na jej powierzchni tworzyła nieustanny spektakl w ciągu dnia.

Druga rozeta, do sypialni, była zupełnie inna w charakterze. Miała być bardziej intymna, romantyczna i lżejsza. Pan Rozeta nazwał ją w myślach „Szeptem Letniej Łąki”. Była mniejsza, miała dziewięćdziesiąt centymetrów średnicy. Zamiast potężnego akantu, jej głównym motywem był wieniec splecionych polnych kwiatów: maków, chabrów i delikatnych dzwonków. Kompozycja była asymetryczna, swobodna, jakby ktoś przed chwilą zerwał te kwiaty i niedbale rzucił je na sufit. Pomiędzy kwiatami wiły się subtelne źdźbła traw, a całość otaczała prosta, gładka wstęga, która zdawała się powiewać, dodając kompozycji lekkości. Była to rozeta, która miała przynosić spokój i dobre sny.

Właściciel willi był zachwycony projektami. Uścisnął dłoń Pana Rozety i powiedział tylko: – Panie, niech pan tworzy. Ufam pańskiemu oku i rękom.

Pan Rozeta wrócił do swojego warsztatu w Ruścu i zabrał się do pracy. To był jego żywioł. Mieszanie gipsu do idealnej konsystencji, wylewanie go do przygotowanych form, a potem godziny spędzone na cyzelowaniu detali, gdy gips już stężał. Każdy listek, każdy płatek kwiatu był dopieszczany małymi szpachelkami i dłutkami.

Uśmiechnął się pod nosem, przypominając sobie zabawną anegdotę sprzed lat. Pracował wtedy nad renowacją starego pałacyku i miał wyjątkowo wścibskiego pomocnika – kota właścicieli, który wabił się Gipsik. Kot z upodobaniem obserwował pracę sztukatora, a jego ulubionym miejscem była krawędź stołu z narzędziami. Pewnego dnia Pan Rozeta przygotował idealną porcję gipsu na niewielki detal i wylał ją do formy. Odwrócił się na chwilę, by sięgnąć po narzędzie, a gdy spojrzał z powrotem, zobaczył Gipsika, który z najwyższą uwagą… wsadził łapę prosto w środek świeżej masy gipsowej. Zanim Pan Rozeta zdążył zareagować, kot zorientował się, że jego łapa utknęła. Szarpnął się, rozchlapując gips na wszystkie strony, i z głośnym miaukiem pognał przez cały pałac, zostawiając za sobą małe, białe ślady łapek na dębowym parkiecie. Pan Rozeta musiał robić formę od nowa, ale do dziś na wspomnienie spanikowanego kota z gipsowym „butem” na łapie, parskał śmiechem.

Praca nad dwiema siostrzanymi rozetami trwała prawie trzy tygodnie. W końcu nadszedł ten dzień. Dwie piękne, śnieżnobiałe i ciężkie rozety zostały ostrożnie zapakowane i przewiezione do Konstancina.

Nadszedł moment montażu. W salonie stanęło potężne, czterometrowe rusztowanie. Wyglądało jak metalowy potwór w eleganckim wnętrzu. Właściciel willi obserwował wszystko z mieszanką podniecenia i niepokoju. Pan Rozeta, mimo swoich lat, poruszał się po rusztowaniu z pewnością i gracją. Wciągnięcie ważącej kilkadziesiąt kilogramów rozety na samą górę było operacją wymagającą siły i precyzji. Pomagał mu w tym młody pomocnik.

Gdy rozeta znalazła się na górze, nastała cisza. Pan Rozeta, stojąc na najwyższym podeście, tuż pod sufitem, z niezwykłą ostrożnością przymierzał ją do wyznaczonego miejsca. Każdy ruch był precyzyjny. Smarowanie specjalistycznym klejem, nawiercanie otworów pod dyskretne kołki zabezpieczające. Właściciel stojący na dole wstrzymał oddech. Czuł, jak w tym momencie historia jego domu tworzy się na nowo. Po kilkunastu minutach napięcia, rozeta idealnie przylgnęła do sufitu.

Pan Rozeta zszedł powoli z rusztowania, przetarł czoło i spojrzał w górę. Nawet on, który stworzył w życiu setki takich dzieł, poczuł ukłucie dumy. Rozeta wyglądała, jakby była tam od zawsze. Była majestatyczna, a jednocześnie idealnie wkomponowana w charakter salonu. Montaż drugiej, w sypialni, poszedł równie gładko.

Gdy praca była skończona, a rusztowanie wyniesione, właściciel willi podszedł do Pana Rozety. Długo w milczeniu patrzył na sufit w salonie, a potem przeniósł wzrok na sztukatora.

– Proszę pana – zaczął, a w jego głosie słychać było autentyczny podziw. – To nie jest rzemiosło. To jest sztuka. Stworzył pan coś, co będzie cieszyć oczy mojej rodziny przez pokolenia. Nie wiem, jak panu dziękować.

Pan Rozeta tylko skinął głową z lekkim, skromnym uśmiechem. Dla niego największą zapłatą nie były pieniądze, ale właśnie ten błysk zachwytu w oczach klienta. Poczucie, że zostawia po sobie cząstkę siebie, kawałek piękna, który przetrwa znacznie dłużej niż on sam.

Wracał wieczorem do swojego domu w Ruścu, zmęczony, ale szczęśliwy. Gdy mijał tabliczkę z nazwą swojej miejscowości, czuł głęboką satysfakcję. Tam, w Konstancinie, w pięknej willi, dwie gipsowe siostry rozpoczęły swoje nowe życie, opowiadając bez słów historię o pasji i talencie pewnego niezwykłego fachowca. A Pan Rozeta już myślał o kolejnych wyzwaniach, które czekały na niego w jego małym, zakurzonym królestwie gipsu.

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *